Pędząc z Łodzi w kierunku Wrocławia zastanawiałem się nad miejscem w pobliżu ruchliwej S8, w którym mógłbym zregenerować siły po długim i nużącym szkoleniu. Miejscu wystarczająco oderwanym od świata, by odciąć się od zgiełku, a jednak nie oddalać się za bardzo od głównej trasy. Popijając goryczkowatą kawę wpisywałem w wyszukiwarce na chybił trafił. Oczy skanowały treści ‘..historyczne zabudowania… odrestaurowany dworek… Piano Bar z Salą billardową(wyobraźnia już popędziła!)…chata nad stawami…, wielki park’… Tak! Tego mi trzeba! Nie zastanawiałem się ani chwili dłużej. Wjeżdżając do wsi Jakubowice przez chwilę zawahałem się, czy to na pewno tutaj ma być ten unikalny pałac otoczony sielskim ogrodem i pastwiskami, po których galopują rżące konie…
I wtedy wjechałem do innego świata!
Jeśli kiedykolwiek miałeś uczucie, że przekraczasz niewidzialną granicę, a cały ten męczący jazgot codzienności zostaje gdzieś daleko w tyle, to ja właśnie tak poczułem się na progu bramy wjazdowej Hotelu Jakubus. Musiałem choć przez chwilę powdychać świeże powietrze, poszedłem więc alejką wśród drzew, wciąż pod wielkim wrażeniem rozległej przestrzeni, ogromu całego ośrodka, który jednak w żaden sposób nie przytłaczał. Nie puszył się nachalnie, jak często odbierałem napotkane hotele. Poczułem lekki zapach pastwisk zmieszany z wonią ziół z pobliskich łąk. Jakaż to odmiana po miejskim agresywnym napierającym na zmęczone płuca! Dotarłem na opustoszałą plażę, nie licząc jednego gościa zatopionego w lekturze obok naciągniętej wędki. Wpatrywałem się w spokojną taflę wody wciąż dziwiąc się, że tak niezwykłe miejsce odkryłem zaledwie 20 km od drogi ekspresowej!
Zamiast standardowego hotelowego pokoju z wykładziną pamiętającą lepsze czasy znalazłem się w nieco surowym, ale niezwykle luksusowym wnętrzu, w którym co i rusz odkrywałem ciekawe niespodzianki. Telewizor ukryty w drewnianej wnęce, urocze akcenty z wikliny i lnu… Diabeł tkwi przecież w szczegółach! Szybki prysznic i już byłem gotowy na doświadczenia kulinarne restauracji Jakubus! Zobaczmy, czy zachwyci moje, bądź co bądź nieco rozkapryszone, podniebienie.
Na przystawkę skusiłem się na fileta z bałtyckiego śledzia. Hmm.. nieźle, naprawdę nieźle! Następnie mostek wołowy, to połączenie z jarmużem i żurawiną rewelacja! Mascarpone na deser? Nie, dziękuję, oczy chętnie, ale już nie dam rady. Innym razem. Leniwie ruszyłem w stronę podpiwniczenia, skąd obiecująco sączył się smooth jazz. Rozsiadłem się w przytulnym Piano Bar (ceglane wnętrza mają w sobie coś z dostojnej tradycji), zamówiłem dobry koniak i w tym momencie uświadomiłem sobie, że całe napięcie mijającego dnia zostało już daleko za mną. Gdzieś na skraju Jakubowic wśród rozległych pól i pachnących wczesną wiosną łąk. Zanim zmęczenie popchnęło mnie w ramiona Morfeusza przylgnąłem jeszcze czołem do chłodnej szyby, obejmując wzrokiem cały ten urokliwy historyczny kompleks, sielski ogród, stajnie, stawy iskrzące się w oddali, jak jakaś obietnica niezapomnianych wrażeń.